Zamki nad Loarą rowerem - dzień 2: Cheverny, Blois

 Dzień 2   czwartek, 3 czerwca 2021


Pierwsza noc w namiocie za mną. Trochę padało i obudziłam się w środku, ale ogólnie dobrze spałam. Drugi dzień zapowiadał się bardzo długi i przyznam, że trochę się go bałam. Pod względem kilometrowym był to najdłuższy dzień - ok. 80 km wg planu, a do tego wiele zmian szlaków, więc istniało ryzyko, że jak się pogubię to będzie jeszcze dłuższy. Miał to być też test mojej kondycji, nie ćwiczonej na rowerze regularnie w ostatnim czasie. 


Chciałam wyjechać jak najszybciej z rana, aby mieć czas na te kilometry w spokojnym tempie oraz jakieś zwiedzanie. Ograniczeniem była godzina 19, do której czynna była recepcja campingu w Amboise. Do tego w prognozie pogody na wieczór przewidywany był deszcz. Nie udało mi się jednak tak super szybko wyjechać - mimo całej ekscytacji, dały o sobie znać dwie poprzedzające krótkie noce w Paryżu. Wyjechałam z Huisson-sur-Cosson kilka minut przed 9.


Wcześniej jeszcze zajrzał do mnie gospodarz campingu i wymieniliśmy parę zdań. Był bardzo wytrwały i kiedy nie rozumiałam czegoś za pierwszym razem, powtarzał do skutku. I tak, chyba za trzecim razem, załapałam jak komentował poranny koncert ptaków. O tak! Pięknie śpiewały! Też na to zwróciłam uwagę rano, już koło 6 rozpoczął się koncert. Takie ptasie trele miałam jeszcze przez następne 5 dni. Coś wspaniałego!



Po godzinie docieram do pierwszego przystanku na dzisiejszej trasie - Cheverny. Zatrzymuję się przy budynku merostwa, gdzie uwagę przykuwa bluszcz w kształcie serca. Miasto nieduże i ulice pustawe o tej porze. Kieruję się szybko do zamku, a właściwie do jego ogrodów. W notatkach mam, że jest to zamek rodzinny, myśliwski i ma 6 tematycznych ogrodów. Jest bardzo przyjemnie, nie ma jeszcze wiele ludzi, bo dopiero co otwarli, a tych kilkanaście  zwiedzających, co kupuje bilety przede mną, zaczyna od zwiedzania wnętrz. 



Kieruję się od razu do pierwszego ogrodu “warzywnego”. Stosują tam przy uprawie system akwaponiczny: odpadki rybne nawożą rośliny, które z kolei filtrują wodę i zwracają ją do akwarium. Obieg zamknięty. Sprytne i przyjazne środowisku. 



Jednak zamiast roślin, moją uwagę coraz bardziej przyciąga basowe poszczekiwanie zza płotu. Cheverny jest posiadłością myśliwską i od 1850 r. ma swoją hodowlę psów, a w niej około 100 czworonogów! Trzykolorowe, są krzyżówką angielskiego foxhounda i francuskiej razy Poitevin. W czasach nie-pandemii, codziennie przed południem, można było zobaczyć karmienie stada. Tradycją jest też chrzest szczeniaków, który odbywa się raz do roku w maju i wszystkie szczeniaki z danego roku dostają imiona rozpoczynające się na tę samą literę. Każdy może zaproponować imię na stronie internetowej. W maju 2020 szczeniaki otrzymywały imiona zaczynające się literą “P” i jak się dowiedziałam (choć już po wizycie w Cheverny), jeden z psiaków wabi się “Pologne”, czyli Polska. No proszę! Kolejny dzień, kolejny akcent polski na wyprawie.



Kolejny to ogród miłosny z 6 rzeźbami Gudmara Olovsona, nazywanego też szwedzkim Rodinem, który był przyjacielem właścicieli zamku. Przystaję przy “Dwóch siostrach” i chwilę myślę o mojej starszej siostrze. Odwiedzi mnie w Paryżu czy zobaczymy się dopiero na jesień w Polsce? Tęsknię. Jest też zmysłowa “Fala”, niejednoznaczny “Upadek” oraz “Preludium”, w postaci ogromnej dłoni trzymającej embrion. Wszystkie figury ustawione są dookoła stawu, po którym pływają najromantyczniejsze chyba ptaki wodne, czyli łabędzie. 



Potem gubię się w krzakach wawrzynowych (podobno gatunku kaukaskiego). Docieram do środka labiryntu, jednocześnie oddalając się od środka swojej strefy komfortu. To może kilka - kilkanaście minut, ale z ulgą patrzę na wyjście, kiedy już udaje mi się do niego wrócić. 



W nagrodę serwuję sobie lody i kawę w Oranżerii przy kolejnym ogrodzie. Czuję lekką presję kilometrów, które jeszcze przede mną i upływającego czasu, daję sobie jednak chwilę na delektowanie się. Mmm, pistacjowe są przepyszne! Przy okazji sprawdzam dalszy plan i rzuca mi się w oczy paragon - 13,9 euro to coś drogo jak na 2 gałki lodów i małą czarną… Za taką kwotę to już lunch można zjeść, często z deserem. Hmm, no to przede mną kolejny test mojego francuskiego. Wracam do kasy i po chwili wyjaśnień otrzymuję zwrot różnicy. Takie sytuacje dodają pewności siebie, bo choć na pewno popełniłam jakieś błędy, to ostatecznie jednak zostałam zrozumiana i załatwiłam sprawę. Brawo ja!



A te 6 euro już niedługo wydaję na pół kilo truskawek u przydrożnego sprzedawcy (to już Saint-Gervais-la-Forêt). Od razu zjadam kilka - są słodkie i soczyste! Mniam! Resztę chowam do sakw - będą na później. Chwalę owoce, życzę panu miłego dnia i ruszam dalej. 


Po kwadransie docieram ponownie do Loary i jestem już w Blois. Widok z mostu jest obłędny! Zamek na wzgórzu, katedra, stare miasto. Z rowerem nie jest tak łatwo, bo trzeba się wspiąć na te wzgórza. Czasem trafiam na schody, a dość często podjazd trzeba zrobić po kocich łbach. Takie uroki średniowiecznych miast. Ale jest super! 



Zaczynam od katedry. Jej historia sięga XII w., ale obecny wygląd w znacznej mierze zawdzięcza odbudowie po huraganie pod koniec XVII w. W stylu gotyckim, moją uwagę zwracają nietypowe witraże. Nie przedstawiają scen z życia świętych, ani nie są to kolorowe impresje, a raczej zwykłe, prześwitujące szkła z numerami, albo napisami. Pierwszy raz się spotykam z czymś takim. Na placu przed katedrą zebrał się spory tłumek i podjeżdża karawan - najwyraźniej udało mi się w samą porę zobaczyć wnętrza, bo zaraz rozpocznie się ceremonia. Kusi mnie jeszcze Ogród Biskupi przylegający do katedry, ale niestety nie mam czasu żeby się w niego zagłębić.



Wtedy jeszcze myślę, że zajrzę do zamku królewskiego w Blois, ale po krótkim krążeniu wokół i szukaniu dobrego wejścia i miejsca na zostawienie roweru, szybko uświadamiam sobie, że zajmie to dużo więcej czasu. Trochę też tracę ochotę pośród tłumu ludzi (pora lunchowa). U szczytu schodów Denis-Papin (to jedne z obowiązkowych miejsc w Blois), dostrzegam czerwonego pingwina w oknie. Ale niespodzianka! To na pewno sprawka Jamesa Colominy, jego czerwone rzeźby są tak charakterystyczne, że nie da się ich pomylić! (O innej - krasnalu na moście Marie w Paryżu, pisałam jakiś czas temu tu). 



Będę miło wspominać Blois, choć na pewno mogłabym się w nie bardziej zagłębić. Ciągnie mnie jednak na szlak. Docieram do rzeki i jeszcze zatrzymuje się na chwilę, żeby popatrzeć na miasto z dystansu. Jestem w świetnym nastroju.



Słońce nieźle przygrzewa, prognoza pokazuje mi 26 stopni. Trochę już głodna jestem, ale nie ma po drodze ciekawego miejsca na piknik. Mijam zamek w Medun (prywatny, ogrodzony murem). Jest jakaś ławka pod murem, ale nieciekawe widoki, plus jakiś robotnik w kombajnie niedaleko, więc jeszcze postanawiam jechać dalej. 


Mijam jakąś wioskę z kilkoma domami, a tu znad pola wylatuje wprost na mnie samolot! Spory hałas, bo śmigłowiec leci naprawdę nisko. Zatrzymuję się gwałtownie i próbuję szybko wyciągnąć telefon, żeby zrobić zdjęcie, ale akurat ścina mi się aparat, a samolot z wielką prędkością oddala się i wnosi. Patrzę jeszcze, aż zniknie mi z oczu i ruszam dalej. 


Kawałek dalej wjeźdżam znów w pola maków, a że na przeciwko rośnie drzewko dające trochę cienia, postanawiam zatrzymać się w końcu, żeby coś zjeść. Jest ryż z truskawkami, doprawiony jogurtem i odżywką białkową o smaku słonego karmelu. No niebo w gębie! A maki w oczach! Hehe, cudownie! Teraz to można jechać!



Właściwie co chwilę na trasie mogłabym się zatrzymywać, bo co wioska to jakiś zamek, stare miasto czy choćby kościół. Ale mijam jakiś kościół (w końcu one za chwilę się wszystkie takie same wydadzą), choć zatrzymuję się, żeby popatrzeć na gigantyczną sekwoję na cmentarzu w Candé-sur-Beuvron. Podjeżdża akurat kolarz (nie sakwiarz) i patrzę, że wchodzi na cmentarz i po chwili wraca popijając z pełnego bidonu. Aha, czyli woda na cmentarzu pitna. Uzupełniam więc swój zapas i teraz to już naprawdę w drogę. 



Pozdrawiam 4 sakwiarki, które w cieniu smarują twarze kremem. Mówią mi “au revoir” i rzeczywiście za jakiś czas widzimy się znów. Z jedną z nich trochę rozmawiam, jadąc kierownica w kierownicę. Świetnie mi idzie. Umiem opowiedzieć skąd jadę, ile dni, wytłumaczyć, że nie docieram do Nantes (to dość popularny wariant wśród tych, co realizują dolinę Loary na rowerze). Opowiadam, że w zeszłym roku robiłam fragment z Nantes do oceanu i wzdłuż wybrzeża do Pornic. Pierwszy raz chyba tak dłużej rozmawiam z kimś o tym po francusku. Fajnie. Kobieta jest jednak trochę mocniejsza od mnie (albo ma mniej kilometrów w nogach dziś) i na jednym z podjazdów ucieka mi do przodu. Ja wpycham rowery z jej towarzyszkami. Kobiety w różnym wieku, najmłodsza może w moim, ale resztę oceniam na po czterdziestce. 


W ogóle zdaję sobie sprawę, że jak dotąd we Francji obserwuję dużo kobiet-sakwiarek na rowerach, a mniej mężczyzn. Jakoś wydawałoby mi się, z polskich doświadczeń, że to mężczyźni często wybierają się na takie wyprawy. A tu powiedziałabym, że najczęściej mijam pary mieszane albo damskie oraz solistki. Francuzi rodzaju męskiego chyba wolą kolarstwo, bo na szosówkach to mnie ich mija od groma! Ciekawe.  


Długo jadę wzdłuż Loary, mijam (ach, mijam tylko) Chaumont-sur-Loire, zadzieram głowę w górę, żeby popatrzeć na zamek bez zatrzymywania. Z każdym oddaleniem od rzeki droga prowadzi pod górę. W Rilly-sur-Loire przebiłam 60 km, jeszcze jakieś 20. Nie jest najgorzej, daję radę, trochę siedzenie doskwiera, ale jak się dobrze ułożyć to jest ok. Gorzej z prawym biodrem, choć też eksperymentuję z większym bujaniem na boki i jakoś rozkładam wysiłek na mniej zmęczone partie. Z resztą to raczej kwestia pasma biodrowo-piszczelowego - muszę je dobrze rozciągnąć na wieczór. Ze stawami wszystko ok, a to najważniejsze. Nie forsuję się, jadę w swoim tempie i dziękuję w myślach swojemu ciału za to, że tak mi dobrze służy i dobrze znosi moje ambitne plany. Wieczorem zafunduję mu oczywiście obowiązkowe rozciąganie, w jedzeniu białeczko na regenerację i profilaktyczne smarowanko stawów kolanowych Voltarenem (diklofenakiem).


Na koniec czekają mnie jeszcze podjazdy. Szlak odbija na Mosnes, żeby prowadzić równolegle do Loary, ale trochę dalej od niej. Lekko nie jest, ale za to krajobraz się zmienia, zaczynają się winnice. Ukształtowanie terenu pagórkowate, przy rzece ziemia żyzna, pogoda ciepła i słoneczna - warunki sprzyjają uprawie. Podobno, dolina Loary to drugi, po Bordeaux, francuski region winiarski. Co jakiś czas można się natknąć na takie rodzinne winnice, które zapraszają na degustację i zakup wina wprost od właściciela. Ciekawe jak to w praktyce wygląda? Jest też w dolinie Loary znakowany Szlak Winny. Myślę sobie, że fajnie byłoby spróbować jakiegoś lokalnego wina podczas tej wyprawy.



Do Amboise zjeżdżam z wysokości, więc mijam przy tym ładne punkty widokowe na miasto. Przejeżdżam koło wielkich pól białych winogron Chenin - gatunku uprawianego w dolinie Loary (dowiaduję się o tym z tablicy edukacyjnej). Przed parkingiem zamkowym znów doganiają mnie poznane cztery sakwiarki. Widzę, że kierują się jeszcze w inną stronę, więc mówię im tylko, że na camping należy przyjechać przed 19. Zostało trochę ponad pół godziny, ja kieruję się już wprost na camping, wolę być przed czasem. Zmęczona i szczęśliwa, melduję się, pobieram ulotki atrakcji na jutro i z mapką udaję się rozbijać namiot na swoim miejscu. Camping jest ogromny i podzielony na strefy dla kamperów, dla wędrowców i dla tych z rowerami. Fajny pomysł, bo jesteś wśród “swoich”, można kogoś poznać, choć spora część miejsc jest obecnie pusta.


Niebo się zaciąga i zrywa się wiatr. Czy zdążę się rozbić przed deszczem? 




Podsumowanie dnia 2:

  1. Mijane miasta: Huisseau-sur-Cosson, Cheverny, Beauregard, Saint-Gervais-la-Forêt, Blois, Madon, Candé-sur-Beuvron, Chaumont-sur-Loire, Rilly-sur-Loire, Mosnes, Amboise
  2. Przejechane kilometry: 82 km (muszę sobie pogratulować, bo częste kontrolowanie własnej pozycji sprawiło, że nie nadłożyłam kilometrów, w stosunku do wyrysowanego na mapie planu)


Komentarze