Zamki nad Loarą rowerem - dzień 3: burze w Amboise, deszcz w Tours

Dzień 3   piątek, 4 czerwca 2021


Zdążyłam się wieczorem oporządzić, zjeść kolację i przygotować nieco plan na kolejny dzień. Przed zaśnięciem zauważyłam jednak pewną informację na ulotce kempingu: “Kemping jest zlokalizowany na wyspie, więc w przypadku ulewnych deszczy, poziom wody może się gwałtownie podnieść. W razie koniecznej ewakuacji, postępuj zgodnie z komunikatami, zostaw namiot na miejscu, zabierz tylko dokumenty i pieniądze i udaj się spokojnie w kierunku wyjścia.” Hmm, no w sumie ma to wszystko sens. Zaczęłam się tylko zastanawiać, na ile to jest prawdopodobne tej nocy. Nigdy jeszcze nie spędziłam nocy w namiocie, kiedy by tak mocno padało (maksymalny opad w ciągu godziny miał być 11mm), więc skąd miałam wiedzieć? Oceniłam, że ewakuacji wyspy raczej nie będzie, ale gdybym tak miała obudzić się w kałuży, to wszystkie rzeczy wyjątkowo pochowałam do wodoszczelnych sakw, a telefony i portfel położyłam na jednej z nich. 


I przeżyłam w końcu swoją pierwszą burzę w namiocie! Najpierw padało, potem lało, a jak zaczęło do tego grzmieć i walić piorunami to dopiero było niesamowite przeżycie! Gruchało bardzo głośno i blisko! Zawsze mierzę sekundy od błysków do grzmotów, więc mogę wyliczyć odległość. Ale przygoda! Przy tym mój namiot - jeśli jesteście ciekawi - zniósł to perfekcyjnie! Rano obudziłam się sucha, ani ściany sypialni, ani podłoga nie przepuściły wody i były suche od wewnątrz. No proszę! Więc nie takie burze straszne.


Widok na zamek królewski w Amboise

Plan na dziś zakładał różne warianty i to z kilku względów. Po pierwsze, trzeci dzień z kolei, po drugim bardzo długim dniu - nie wiedziałam jak mój organizm będzie to znosił (znosił wyśmienicie). Po drugie, odpadło mi jedno odbicie w bok, bo niestety zamek Chenonceau okazał się nadal zamknięty (nie było łatwo dotrzeć do tej informacji). Po trzecie, dzień miał być deszczowy i prognozy pogody różniły się jedynie tym, o której i ile będzie padać - szykowałam się więc, że na pewno jakiś czas przyjdzie mi jechać w deszczu. Nastawiłam się więc dość elastycznie i zamierzałam reagować na warunki na bieżąco. 


Rano nie padało. Zaczęłam, więc od zwiedzania Amboise “na lekko”, zostawiając przybytek na kempingu i kombinując, że im bardziej podeschnie namiot, tym lepiej się go będzie składać. W Amboise są właściwie 2 zamki, które można odwiedzić: królewski i Clos Lucé, w którym mieszkał Leonardo da Vinci. Ja zdecydowałam się na ten drugi, po przeczytaniu informacji o wystawach.


Wstęp był relatywnie drogi (17,5 euro, podczas gdy inne zamki z doliny to ok. 11-14 euro), ale nie żałuję, bo było bardzo ciekawie. Pomysłowa koncepcja muzeum i jednocześnie dbałość o jakość i detale, sprawiły, że byłam pod dużym, pozytywnym wrażeniem.


Witraż w oknie na zamku Clos Lucé

Da Vinci cieszył się przyjaźnią francuskiego króla i to dlatego zamieszkał w Clos Lucé, w bliskiej odległości od zamku królewskiego. Podobno oba zamki łączył nawet podziemny tunel, którym król, niezauważony przez swój dwór, odwiedzał Leonarda.


Leonardo studiował matematykę, aerodynamikę, astrologię i inne dziedziny, ale też był oddanym badaczem czy obserwatorem natury. I to z połączenia tych wszystkich dziedzin, w jego głowie rodziły się te wszystkie genialne pomysły, wyprzedzające znacznie jego czasy. Jego projekty konstruktorskie obejmowały m.in. maszyny latające oraz mosty, których nie pozwalał budować ówczesny postęp technologii (np. materiały budulcowe znane w tamtych czasach były zbyt ciężkie lub nie tak wytrzymałe). Na wystawie zobaczymy współcześnie wybudowane maszyny wraz z materiałami filmowymi pokazującymi ich działanie. Niesamowite jest jak wiele z mechanizmów stosujemy do dziś lub przynajmniej zapoczątkowały one pewien przełomowy etap w rozwoju ludzkości. Np. to da Vinci wyobraził sobie pierwszy samochód, przekładnię zmiany biegów… i to na przełomie XV i XVI wieku! Wiedzieliście, że to również Leonardo naszkicował pierwszy model dwukołowego roweru, który napędza tylne koło poprzez kręcenie korbą z pedałami? Jego model również możemy oglądać na wystawie. No i jak można nie podziwiać tego mądrego człowieka? ;)


Koncepcja samochodu i roweru wg Leonarda da Vinci

W jadalni można zobaczyć słynny obraz Mona Lisy. Z bardzo bliska i nie trzeba się do niego przepychać w tłumie. Czyżby nie był oryginalny? Ależ skąd! Jedynie, jest to jego inna wersja. Choć kto by tam umiał dostrzec różnice…


Jadalnia Leonarda z jego najsłynniejszym obrazem na ścianie

Moje wewnętrzne dziecko miało też sporo frajdy w zwiedzaniu ogrodów, gdzie na oczkach i strumykach wybudowano różnego rodzaju mosty, zaprojektowane przez Leonarda. Można się po nich przechadzać. Najwięcej informacji podano na temat niezwykle innowacyjnego modelu, który Leonardo zaprojektował dla Sułtana Bajazyda II, aby połączył dwa brzegi Konstantynopola. Most nad Złotym Rogiem (Golden Horn) byłby pierwszym mostem nad cieśniną Bosfor. Most podwieszany miał mieć 360 m długości, a jego stabilność zapewniałyby paraboliczne elementy (ogólnie chodzi o dobre zrównoważenie wszystkich napięć i wytłumienie drgań, aby most się nie zawalił). Do tego Leonardo przemyślał też kwestię przepływu statków po wybudowaniu mostu i gwarantował, że nawet te z największymi masztami, będą nadal mogły przemierzać cieśninę. Musiało minąć jednak 400 lat (!) zanim pierwszy most połączył dwa brzegi miasta. Nie wzorowano się już jednak wtedy na rysunkach włoskiego konstruktora, choć to nie znaczy, że nikt tego nie zrobił. W 2001 r. w norweskim mieście Ås wybudowano most wg projektu Leonarda, choć w mniejszej skali. A w 2019 r. grupa naukowców z MIT przeprowadziła szczegółowe badania czy symulacje, aby potwierdzić, że projekt Leonarda mógłby stanąć nad cieśniną i spełniłby wszystkie parametry dobrego mostu (tj. nie zawaliłby się). 


I tak rozważając ten i inne mosty Leonarda, przypomniałam sobie o chłopaku, którego kiedyś poznałam i którego pamiętam jako wielkiego fascynata i entuzjastę mostów wszelakich. Ciekawe czy wie o tym, że Leonardo da Vinci podzielał jego pasję? Mam nadzieję, że w przeciwieństwie do renesansowego konstruktora, projekty mojego znajomego zostaną zrealizowane i to jeszcze za jego życia. 


Most obrotowy na wystawie i w parku

Prawie bym minęła jeszcze inną osobliwą budowlę w parku, choć ta już powstała za kolejnego właściciela (ale jeszcze w XV w.). Mam na myśli jedyny w swoim rodzaju gołębnik, kwadratowy z zewnątrz, a ośmioboczny w środku. W czasach użytkownika, mieścił 1000 gołębich gniazd i dostarczał gospodarzowi bogactwa pod postacią jaj i nawozu.


Miałabym jeszcze sporo do opisania, jeśli chodzi o zamek w Clos Lucé, ale wszystkiego nie zdradzę - może ktoś z Was się kiedyś tam wybierze? Miejsce spodoba się i dorosłym, i dzieciom. Aha! I z biletem dostałam obszerną broszurkę po polsku, co raczej nie jest zbyt często spotykane we Francji. Kolejny plus.


Na murze gołębnika

Podczas gdy zwiedzałam zamek i jego ogrody tylko przelotnie i lekko padało. Po powrocie na kemping z zadowoleniem odnotowałam, że mój namiot przeschnął. Pochwaliłam się w duchu za świetnie zaplanowaną kolejność działań na dziś, po czym, nim zdążyłam wyciągnąć pierwszego śledzia,... zaczęło padać. Hahaha! 10 min mi zabrakło, żeby wieźć dzisiaj suchy namiot, ale co mi tam. Zbieram nowe doświadczenia! A pogoda była taka, że jak opuszczałam kemping to już nie padało.


Trasa na dziś nie była jakaś bardzo widokowa, długie odcinki wzdłuż nasypu, z rzeką ukrytą za drzewami. Na trzeci dzień może być, długie proste i monotonia nawet dobrze na mnie działały. W deszczu wpadałam w swego rodzaju trans i cisnęłam nie oglądając się za siebie (ani na boki). 


czasem się jednak oglądałam na boki ;)

Wyzwaniem logistycznym okazało się znalezienie odpowiedniego punktu w czasoprzestrzeni na lunch. 2 warunki konieczne na dziś: pod zadaszeniem, gdyby padało i jest na czym usiąść, poza mokrą po deszczu ziemią. Właściwie z tego drugiego wymagania zdałam sobie sprawę po tym jak, już dość wygłodniała, wypatrzyłam wiatę przystankową, która, ku mojemu wielkiemu zaskoczeniu, nie miała ławki! Rozczarowana ruszyłam dalej. Minęłam jakiś park z ławkami, ale bez zadaszenia, a nie chciałam jeść w deszczu. Nadzieją było większe miasto Montlouis-sur-Loire, jednak nie było tam miejsca spełniającego moje 2 warunki. Skorzystałam za to z toalety i uzupełniłam zapas wody i ruszyłam dalej. Ostatecznie, nieco zdesperowana, zatrzymałam się koło jakiegoś krytego basenu, gdzie we wnęce budynku zostawiłam rower, a piknik urządziłam sobie obok na ławach, pod dużym drzewem. Na ten czas tylko siąpiło i rozłożyste drzewo dawało dobrą ochronę. W razie większego opadu, zamierzałam dokończyć piknik na stojąco w tej wnęce. No warunki nieidealne, ale za to w menu rarytasy! Makrela w pomidorach (ale już za mną chodziła!) ze świeżym zielonym ogórkiem, który kupiłam na targu miejskim jeszcze w przed opuszczeniem Amboise. A na deser pierwsze w tym roku czereśnie, z tego samego źródła. Też już miałam na nie smak, szczególnie odkąd minęłam jakieś miasteczko, które szczyciło się przydomkiem “czereśniowej stolicy Francji”, jednak bez punktu sprzedaży akurat w tamtym czasie.


Swoją drogą, targi we Francji to jest zjawisko godne uwagi. Francuzi bardzo lubią zakupy na lokalnym ryneczku i w związku z tym, wytworzyła się niemal pewna kultura targowa. Każde miasto ma swój targ, który odbywa się w określonym miejscu, o stałej porze - informacje co, gdzie i kiedy są obowiązkowo publikowane na stronach internetowych gmin. W większych miastach, każda dzielnica ma swój osobny targ. NIektóre z nich są takie typowo spożywcze i można tam znaleźć wszystko, inne mogą być bardziej wyspecjalizowane, np. targi rybne, targi serowe, targi staroci, targi książkowe. Ten w Amboise był takim zwykłym codziennym targiem, ze stoiskami głównie spożywczymi, ale wszystkich kategorii. Co ciekawe, był on polecany jako atrakcja miasta. Moja opinia? Warto się wybrać, jeśli jest się akurat w czasie targowym w okolicy, ale jeśli naoglądałam się już wcześniej różnych innych targów w Paryżu, to ten z Amboise nie różni się od nich jakoś szczególnie. Na pewno jednak jest to trochę inne doświadczenie niż w polskie targi, więc zajrzycie na jakiś we Francji koniecznie.


Do Tours miałam już niedaleko. Niestety rozpadało się na dobre. Cała byłam mokra, więc nie wyciągałam telefonu jak nie musiałam, czyli nie sprawdzałam mapy i nie robiłam fotek. Z resztą, droga nie była jakaś bardzo fotogeniczna. Kilka kilometrów przed centrum szlak prowadzi wzdłuż dużej ulicy. Jest oddzielony, więc jedzie się bezpiecznie, ale trochę męczący jest hałas i takie przedmiejskie klimaty. No ja nie przepadam. Chyba to też właśnie mnie niespecjalnie zachęca do odwiedzania wielkich miast, bo żeby się do nich dostać, a później wydostać, to sporo czasu trzeba spędzić na pokonaniu nieatrakcyjnych, głośnych fragmentów trasy. Szlak też w końcu przechodzi w ścieżki miejskie, gdzie co chwilę światła, pasy, krawężniki, piesi na chodnikach i inne przeszkody. 


Zamek w Tours minęłam, oglądając z zewnątrz. Budowla z ulicy zwarta, raczej taka średniowieczna twierdza, czyli bez zdobień, grube mury, małe okna. 


Zajrzałam do katedry opodal. Ta z kolei w gotyckim, ognistym stylu, a więc strzelista i z mnóstwem zdobień. W jednym z trzech portali rozmawiał przez telefon rowerzysta - pielgrzym, a z wyglądu mieszanka kolarza z sakwiarzem. Ewidentnie miał jakiś problem z rowerem do rozwiązania i nawet chciałam mu jakoś pomóc, ale bariera językowa okazała się zbyt duża. Dla niego, - bo poddał się już jak nie zrozumiałam za pierwszym razem jego pytania dokąd jadę. W środku, piękne witraże w wysokich oknach i w rozetach, organy. Zaczęłam zdawać sobie sprawę, że te zwiedzane kościoły zlewają mi się w jedno, dlatego dla każdego będę szukać jakiegoś elementu wyróżniającego. Dla tej katedry będą to rusztowania w środku (pewnie jakieś renowacje). Hehe no nic lepszego tam nie było. No może oprócz stylu zwiedzania “na mokro” i tego, że wprowadziłam rower do przedsionka, bo kompletnie nie było go do czego przypiąć przed katedrą. A dziwnego typa już nie było jak wyszłam.


Place Plumereau w starym Tours, cały zastawiony parasolami

Wjechałam na jakiś nieduży plac starego miasta (Place Plumereau). Bardzo ciekawe budynki wokół placu, ale widok mocno przysłaniały parasole restauracji i kafejek, pokrywające niemal cały plac. Do tego tłok i straszny gwar jak w ulu! No tak, piątek, kwadrans po 16. Trochę byłam zawiedziona takim zagospodarowaniem historycznej przestrzeni.


Tours jest ośrodkiem kultu świętego Marcina - biskupa tego miasta z IV w. To patron Francji i żołnierzy. Już od młodości łagodził konflikty, a jego umiłowanie pokoju przyniosło mu sławę w wojsku - nie była to jednak sława wybitnego walczaka, ale nieposłusznego żołnierza, który zamiast mieczem wojował krzyżem i szukał tylko sposobności zwolnienia ze służby. W jego życiorysie wyróżnia się kilka zdarzeń, między innymi sytuację, w której mijając biedaka, a nie mając nic, żeby mu pomóc, rozdarł swój swoje okrycie na pół i ofiarował jedną część tej kapy żebrakowi. Zmarł podczas jednej ze swoich podróży duszpasterskiej w Amiens, ale jego ciało sprowadzono Loarą do Tours i tu pochowano. 11 listopada, kiedy w Polsce wspomina się św. Marcina, to właśnie dzień jego pochówku. Nad jego grobem wzniesiono mały kościółek, który nazwano Capella. W starożytnej łacinie znaczyło to dosłownie “świątynia w której przechowywano kapę św. Marcina” (za Słownikiem języka polskiego pod red. W. Doroszewskiego). To od tej nazwy pochodzi polskie słowo kaplica. Taka ciekawostka! 


Kościółek był rozbudowywany, niszczony żywiołem, odbudowywany i plądrowany. Obecnie grób znajduje się w krypcie całkiem nowej bazyliki wybudowanej na przełomie XIX/XX w. 


Neobizantyjska bazylika obecnie...

W świątyni wystawiony jest dość osobliwy model kościoła, tak jak wyglądał on na początku XVII w. Dzieło związku artystycznego piekarzy z Indre-et-Loire jest niezwykłe z powodu materiałów budulcowych: mury wypieczone są z mąki, wody i cukru, zaprawa murarska to mieszanina mąki żytniej i białka, a w okna wstawiono szyby z żelatyny. Barwniki też są podobno spożywcze, choć całość chyba już dawno po dacie przydatności. ;) 


...i spożywczy model świątyni z XVII w. 

W środku miałam okazję przypatrzeć się też próbie przed komunią (albo bierzmowaniem?). Młodzież ćwiczyła przebieg ceremonii: wejście, zajmowanie odpowiednich ławek, gesty. Wszystko jak w układzie tanecznym! Przy odejściu od ołtarza ważne było nawet, przez które ramię się należy odwrócić. 


Nocleg początkowo miał być parę kilometrów od Tours, ale w wersji bez Chenonceau wymyśliłam alternatywę, żeby pociągnąć dalej, jeśli będzie się dało (czas, pogoda, kondycja). To miałoby pozytywny wpływ na kolejny, czwarty już dzień, który znów wypadał dłuższy i w którym było więcej punktów, w których się chciałam zatrzymać na dłużej. W Tours padła decyzja, że cisnę. Miałam więc do zrobienia jeszcze 20 km do campingu i nieco ponad 2h przed zamknięciem jego recepcji. Realne, bez większej spiny. 


Jak mnie Tours deszczem witało, tak mnie też deszczem żegnało. Znów czekało mnie kilka kilometrów wydostawania się z miasta (choć po innej stronie), zanim dotarłam między pola i winnice. Padało już całkiem regularnie. No może nie jest najbardziej komfortowe, kiedy wszystko jest mokre, ale też nie jest to jakieś bardzo straszne. Myślę, że gorzej jest, gdy jest zimno, a póki co temperatura była wciąż koło 20 st. i komfort cieplny zachowałam. Na górze bluza i kurtka, na dole długie spodnie przeciwdeszczowe i sandały. No z tymi sandałami to tak na granicy było, ale stwierdziłam, że skoro da się wytrzymać, to po co się przebierać i jeszcze sobie buty i skarpetki przemaczać? 


Winnica

Pod koniec drogi, jeszcze wypatrzyłam w polu parę żurawi. Takie obserwacje mnie zawsze cieszą, bo przecież nie co dzień spotyka się te ptaki. A dodatkowo, przypomniało mi się zabawne zdarzenie z ubiegłorocznej wyprawy po Green Velo, związane właśnie z żurawiami (kto czytał, ten wie).


Te dwie jasne kropki w polu to żurawie ;)

Na kempingu w Savonnières powoli przestawało padać. Namiot i tak miałam mokry i w nocnej wilgoci nie miałam co liczyć, żeby mi cokolwiek podeschło. Dobre jednak były prognozy, bo miało już nie padać, więc jutro w ciagu dnia podsuszę ciuchy. 


Ojej, sporo mi wyszło tego tekstu - to chyba dla zrekompensowania małej liczby zdjęć. Kto przebrnął, ten miszcz! ;-)

 



Podsumowanie dnia 3:

  1. Mijane miasta: Amboise, Montlouis-sur-Loire, Tours, Savonnières

  2. Przejechane kilometry: 54 km 


Komentarze

Prześlij komentarz