Zamki nad Loarą rowerem - dzień 4: ogrody z kapusty i perła na rzece

 Dzień 4   sobota, 5 czerwca 2021

Tego dnia słońce się do mnie uśmiechało od rana, aż miło. O wczorajszym deszczowym dniu przypominały tylko mokre ubrania, poprzypinane na wierzch sakw.

Słoneczny poranek w Savonnières, żaglówka na rzece Le Cher


Niecałą godzinę jazdy od campingu zatrzymuję się przy zamku w Villandry. Początkowo nie planowałam go zwiedzać ze względu na napięty grafik, ale kusiły mnie jego ogrody. Przygotowując się do wyjazdu, przeczytałam na jednym z francuskich blogów, że są tam różne tematyczne ogrody, m.in. ogród warzywny, w którym stworzono artystyczne kompozycje z kapusty i buraków. No to musiałam zobaczyć!

Kaskady w ogrodzie wodnym w Villandry 


Zamek z XVI w. Można zwiedzić, ja jednak wybrałam opcję samych ogrodów. Dostałam nawet ulotkę po polsku. Może nie tak dopracowaną jak w Clos Luce, jednak dało się wszystko zrozumieć i dowiedzieć wielu ciekawostek, a do tego nieoceniona była mapka i króki opis każdego z siedmiu ogrodów. Teren był naprawdę rozległy i jedna godzina, którą wydzieliłam sobie na ten zamek była sporym ograniczeniem. Może dlatego, że te ogrody były takie ciekawe!

Widok na ogrody dekoracyjne (na pierwszym planie), wodne (po lewej), ogród warzywny (centralnie), las i labirynt (w oddali)


Jednym z ogrodów był labirynt obsadzony grabami. Po niedawnych doświadczeniach w labiryncie w Cheverny, jakoś nie ciągnęło mnie do eksplorowania kolejnego, ale ten był jednak inny. Inspirowany tradycją chrześcijańską, w przeciwieństwie do labiryntu greckiego, nie prowadził w ślepe uliczki. Celem nie było odnalezienie wyjścia, ale ludzkie i duchowe wzniesienie się, dzięki dotarciu do urokliwej altanki i platformy widokowej na kilku schodkach, położonej w samym środku labiryntu. Ciekawe, nie wiedziałam wcześniej o rodzajach labiryntów i takiej symbolice.

Zamek w Villandry


Ale oczywiście największe zainteresowanie wzbudzał u mnie ogród warzywny, który zostawiłam sobie na koniec. Byłam ciekawa w jaki sposób zasadzili te buraki i kapustę (a razem z nimi około 40 innych gatunków jadalnych), że stanowiły one ozdobę i cieszyły nie tylko brzuchy, ale i oczy.

Ogrody warzywne w Villandry


W rzeczywistości ogród warzywny składa się z dziewięciu kwadratów identycznej wielkości, na których zasadzono różnokolorowe warzywa. Na każdym kwadracie jest inny wzór geometryczny. Inspiracje do powstania tego ogrodu w XVI w. czerpano z dwóch źródeł. Elementy dekoracyjne w postaci róż, fontanny i altanek pochodzą z Włoch, a symetria nasadzeń nawiązuje do mnichów, którzy już w średniowieczu uprawiali warzywa w formach geometrycznych, szczególnie na planie krzyża (a jakże!). Nieprzypadkowe jest także umiejscowienie tego ogrodu, w miejscu niemal reprezentatywnym, przylega do murów zamku. Otóż ma to swoje uzasadnienie: to właśnie w XVI w. (kiedy powstał) wyruszano także na wielkie morskie eksploracje nowych lądów, z których przywożono nieznane w Europie rośliny jadalne i ozdobne. Były to cenne sadzonki, na które właściciel zamku chciał mieć zawsze oko, a do tego miał się czym pochwalić przed gośćmi. 

Przy okazji - ciekawa jest historia pomidora, którego sprowadzono z Ameryki jako roślinę ozdobną. W tamtym czasie nikt nie myślał, żeby jeść jego małe żółte owoce. Nazwa “pomodoro” wzięła się właśnie od nich - po włosku to “złote jabłka”. We Francji zaczęto jeść pomidory dopiero w XVIII w., po tym jak włoscy ogrodnicy znacznie zróżnicowali kształt i wielkość owoców. 

Takie i inne ciekawostki do poczytania na miejscu, polecam bardzo odwiedzenie ogrodów w Villandry!

Kościół w Villandry


Wspomnę jeszcze tylko, że ogród warzywny jest nasadzany dwa razy do roku: na wiosnę i lato, przy czym przy ich projekt uwzględnia nie tylko walory estetyczne, ale także zasady dotyczące wyjaławiania się ziemi. Czyli trzeba zwracać uwagę jakie warzywo było wcześniej posadzone w danym miejscu. Nie stosuje się tu sztucznych nawozów, a różne ‘bio’ techniki uprawy. Wysiłek ogrodników, którzy to projektują i którzy na co dzień dbają o ten i pozostałe ogrody, wywiera na mnie ogromne wrażenie. 

W Vallères szukam piekarni, żeby kupić świeże pieczywo na lunch. Odbijam kawałek z trasy, ale nie znajduję, jednak to chyba za mała mieścina. Wstępuję do baro-sklepu na rogu i tam kupuję bagietkę. Ale w jaki sposób! Pan mi ją po prostu kładzie na ladzie, na gazetach i czeka na moje 1 euro. Ale fajnie, żadnych zbędnych torebek, nawet papierowych! Jednak trochę mnie to zaskoczyło, szczególnie, że transakcja przebiega w maseczkach, bo przecież walczymy jeszcze cały czas z pandemią. Ale mi to pasuje, mam torebkę po poprzednim pieczywie, a po co mi kolejna. Póki co, łamię tylko bagietę na pół i wkładam na górę do sakwy. Mam nadzieję szybko znaleźć jakąś fajną miejscówkę na piknik, bo już jestem głodna. Myślę o tym prostym, a jakże pysznym połączeniu: świeża bagietka, zielony ogórek i rybka w pomidorach. Oooommmmniam! (jestem łasuchem, tak tak...)

Lunch i suszenie ciuchów na obrzeżach Vallères


Za starą stacją kolejową zatrzymuję się przy drodze i rozkładam na dwóch dużych kamieniach. Słońce już mocno grzeje, dosuszam przy okazji wszystkie wilgotne jeszcze ubrania (nie wszystkie dało się zamontować na sakwach na drogę). 

Aleja, gdzieś między Vallères a Azay-le-Rideau


Po 14 docieram do zamku Azay-le-Rideau, który Honore de Balzac określił jako “perłę na rzece Indre”. Ten zamek jest przez to w mojej czołówce miejsc do zobaczenia i bardzo mi zależy żeby go zobaczyć. Może być tylko z zewnątrz, bo chodzi o sprawdzenie czy to prawdziwa perła i jak odbija się w tafli spokojnej rzeki Indre. Nie zrobiłam jednak wcześniej rezerwacji i nie ma opcji wejścia tylko na ogrody o tej porze (ogrody zamku otwierają po 18, kiedy zamyka się zamek. Do 18 na teren można wejść tylko kupując bilet na zwiedzanie zamku). Bez rezerwacji, ustawiam się w kolejce, z której co 15 min wpuszczają 7 osób. Szybka kalkulacja, że wejdę dopiero z trzecią siódemką, czyli za 45 min. Niedobrze. Przeważnie nie mam nic przeciwko czekaniu w kolejkach, jednak śpiąc na kempingach często ograniczają mnie godziny otwarcia recepcji. Na kemping w Chinon stąd mam jeszcze ponad 30 km, czyli muszę liczyć ze 3h. Właściwie to nie wiem, do której muszę się tam pojawić. Ociągam się z tym, ale w końcu przychodzi ten czas, że dzwonię. Potwierdzam, że miejsce dla mnie będzie (o to się nie bałam, bo wiedziałam, że to ogromny kemping), ale recepcja, standardowo, do 19. Czyli zwiedzanie w 1h. To naprawdę mało i szkoda płacić tyle za bilet, ale nie odpuszczę tej perły! A jak mi zależy to dużo mogę zrobić. Na przykład, widząc, że po szóstej osobie, siódma nie wchodzi, bo jest w parze, odważnie podchodzę na przód kolejki i zagaduję do ochroniarza w prostych słowach “ja-sama, ja-siódma?”. Udało się! Zdobyłam dodatkowy czas, więc zajrzę do środka, ale najpierw śpieszę na tyły zamku, gdzie styka się on z rzeką. Prawdziwa perła! Nie żałuję ani chwili (ani euro) i daję sobie czas na napawanie się tym widokiem. 

Zamek w Azay-le-Rideau - "perła na rzece Indre"


Obchodzę zamek dookoła. Po parku zamkowym w stylu angielskim można by dłużej spacerować, ale ja kieruję się zobaczyć te wspaniałe renesansowe wnętrza. W środku zastosowano nietypowe (jak na XVI w.) schody proste (w przeciwieństwie do spiralnych). Klatka schodowa jest bogato zdobiona, oprócz motywów czysto dekoracyjnych, są też oczywiście inicjały i herby Gillesa Berthelot, pierwszego Pana na zamku oraz Franciszka I, króla Francji (z małżonkami). Okna na klatce schodowej (bez szyb) wychodzą na dziedziniec honorowy. W takiej konstrukcji i z tym mnóstwem dekoru, jest to imponujący przykład wpływu włoskiego renesansu, a do tego najstarsze tego typu schody we Francji, które przetrwały do dziś.

Zamek w Azay-le-Rideau - centralnie widoczna klatka schodowa


Na strychu nie ma żadnych mebli czy dywanów, ale moją uwagę zwracają małe okienka w podłodze wzdłuż ścian. To dzięki nim na sklepieniu obserwuję tańczące refleksy - to promienie słońca odbijające się od rzeki w dole. Obecnie, strych zamieszkuje podobno około 50 nietoperzy z gatunku Myotis myotis. Jest o tym informacja, ale nie umiem doszukać się żadnym zmysłem śladu tych nietoperzy. Może to dobrze, niech ich nikt nie niepokoi.

sklepienie strychu w Azay-le-Rideau


Na niższych piętrach, oprócz pięknych wnętrz, mebli i tapiserii, trafiam też na ciekawą wystawę czasową. Spiżarnia kuchnia i jadalnia wypełnione są jedzeniem z papieru. Są proste bryły, ale też wymagające sporo zręczności, jak np. sałata czy karczoch, okrągłe brukselki, jagnięce udźce czy homary. Musiał się ktoś mocno manualnie napracować, wystawa robi wrażenie dokładnością wykonania, różnorodnością produktów i ich ilością. Zjadłoby się co smaczniejszy kąsek! 

Papierowe warzywa i owoce w spiżarni

Papierowa uczta w jadalni


Po wyjściu wracam na tyły zamku, żeby jeszcze raz zobaczyć jak odbija się w wodzie. Ach, jak się cieszę, że udało mi się tu dotrzeć i to zobaczyć na własne oczy! Mogę teraz ruszać na nocleg w Chinon. Albo… jeszcze tylko zajrzę do Sekretnego Ogrodu. Już poza ogrodzeniem terenów zamkowych, przechodzę przez wąskie wejście i trafiam do małego warzywnika i zielnika w jednym. Miejsce zaaranżowane przez XIX-wiecznych właścicieli zamku, obecnie służy uprawie cennych, starych gatunków warzyw, rodzimych dla rejonu doliny Loary. Ja najbardziej zapamiętam z tego miejsca skrzynki z miętą - naliczyłam jej 9 rodzajów! Mięta pieprzowa - znana, mięta cytrynowa - może już kiedyś słyszałam, ale pozostałe? Mięta bergamotkowa, koreańska, ananasowa, anyżkowa. Nie wiedziałam, że jest aż tyle wariantów!

Po drodze do Chinon mija mnie sznur trąbiących samochodów, z jednego z nich machają mi szczęśliwi nowożeńcy. Chwila ciszy, a potem kolejny sznur, tym razem starych samochodów, takich z początku XX w., ale wypicowanych i błyszczących. Myślę sobie, że to może jakiś zlot fascynatów motoryzacji. Pasuje to z mijanym za chwilę muzeum motoryzacji i maszyn. Przejeżdżam jednak dalej.

W drodze z Azay-le-Rideau do Chinon


Całkiem przyjemna trasa do Chinon, poza tymi dwoma sznurami, spokojna, ze znikomym ruchem. Do miasta zjeżdża się z góry, więc przystaję na chwilę, żeby popatrzeć na dachy zabudowań. Jeszcze jedna krótka chwila, kiedy moim oczom ukazuje się zamek - forteca. Stąd już tylko kilka minut, bo kemping leży po drugiej stronie rzeki La Vienne.

Widok na dachy Chinon

Zamek-forteca w Chinon nad rzeką La Vienne


Zameldowana, namiot rozłożony i jestem już po prysznicu, no to czas na kolację. Zastanawiam się czy zjeść w namiocie czy podjechać na piknik z widokiem na zamek. Trochę zniechęca mnie dużo ludzi nad brzegiem rzeki, bo dziś sobota. Nagle podchodzi do mnie mężczyzna, pozdrawia i oferuje puszkę Fanty. Mówi, że stacjonuje po sąsiedzku w kamperze kilkanaście metrów dalej i obserwował mnie z sympatią jak przyjechałam i się rozkładałam. On sobie wygodnie siedział na krześle przed przyczepą i z podziwem patrzył, jak ja ten cały dobytek z sakw wyciągam, rozkładam namiot, przygotowuję spanie. Ma też w rodzinie zapaleńców rowerowych i trochę wie, jakie to życie. Chciał mi zrobić przyjemność i ofiarował tę puszkę Fanty. Ale miło! 

Okazało się, że ja nie jestem Francuzką, a on jest Niemcem i dla obu z nas była to możliwość spędzenia sympatycznego wieczoru i ciekawych rozmów po angielsku. Tom zaprosił mnie na krzesła przed swój kamper, ugościł resztą kolacji (jakiś niemiecki wurszt - białeczko!) i serkiem kokosowym na deser. Od kilku tygodni mieszka w tym kamperze, jest specjalistą od elektrowni atomowych i w Chinon wykonuje jakieś zlecenie. W kamperze naprzeciwko mieszka jego kolega z pracy, też Niemiec. 

Tom opowiada mi, że we Francji jest sporo elektrowni atomowych, które powstały mniej więcej w tym samym czasie i teraz, również w tym samym czasie, wszystkie wymagają przeglądu czy modernizacji. Nie ma aż tylu specjalistów na rynku francuskim, dlatego muszą szukać specjalistów poza granicami. Niemiecka firma, gdzie pracuje Tom, wykonuje właśnie takie zlecenia w różnych miejscach Francji i Tom dzięki temu zwiedził już niemałą część tego kraju, ale także innych krajów Europy. Przeważnie jeździ gdzieś na kilka tygodni lub miesięcy, a potem wraca do Niemiec, albo bierze kolejne takie wyjazdowe zlecenie. Ale fajnie! 

Jego pasją jest motor, rozmawiamy o miejscach, do których się wybiera weekendami. Niektóre mijałam, niektóre są na mojej trasie w kolejnych dniach, ale oczywiście wiele leży poza zasięgiem na obecną wyprawę. Tom robi pętle po 200-300 km w jeden dzień. Pokazuje mi trochę zdjęć. Widzę radość w oczach, kiedy opowiada jak jego kolano dotyka czasem ziemi na zakrętach. 

Mimo miłego wieczoru w towarzystwie dopada mnie zmęczenie, może dołożyła się do tego lampka lokalnego wina, hihi. Tom nalewa mi jeszcze jedną, którą kończę już u siebie w namiocie. Na jutro rano mam zaproszenie na kawę.

Lokalne winko z Chinon w Chinon - na zdrowie! ;)





Podsumowanie dnia 4:
1. Mijane miasta: Savonnières, Villandry, Vallères, Azay-le-Rideau, Chinon
2. Przejechane kilometry: 51 km 



Komentarze